Znacie to uczucie, kiedy pierwszy raz
oglądacie zapowiedź kolejnej odsłony Waszej ulubionej serii i nagle
dowiadujecie się, że twórcy dokonali daleko idących zmian w rozgrywce,
które delikatnie ujmując, nie nastrajają Was optymistycznie?
Tak było u mnie z pierwszą zapowiedzią Valkyria Revolution.
Deweloperzy postanowili poeksperymentować i zrezygnowali z niezwykle
angażującego gracza, turowego systemu rozgrywki, stawiając na akcję w
czasie rzeczywistym. Jak im taka rewolucja wyszła? Czy dzięki temu walki
stały się bardziej dynamiczne i widowiskowe? Przekonajmy się.
Zacznę od największej zalety gry, czyli fabuły przedstawiającej losy pięciu zdrajców, którzy doprowadzili do wojny z imperium Ruz w celu osiągnięcia własnych korzyści. Historia opowiadana jest z perspektywy rozmowy ucznia z panią profesor Richelle, która jak się okazuje, ma obszerną wiedzę na temat tego, co tak naprawdę się wydarzyło. Kolejne rozdziały gry przenoszą nas do przeszłości, gdzie stopniowo poznajemy protagonistów i odpowiedź na pytanie, dlaczego zapisali się na kartach historii jako wspomniani zdrajcy. W odróżnieniu od Valkyria Chronicles czy Valkyria Chronicles 4, przedstawiona historia jest o wiele mroczniejsza, wpleciony jest w nią motyw zemsty, pojawiają się wątpliwości czy rozpętanie wojny miało sens, skoro dookoła przelewa się krew. Relacje pomiędzy piątką buntowników zaczynają się komplikować, jednocześnie oddalając obrany cel. Przyznam, że śledziłem fabułę z wypiekami na twarzy. Sam pomysł przypisania zdrajcom odrębnych obszarów działania dodał do opowiadanej historii głębi i wielowymiarowości – Solomon jako przebiegły polityk negocjował przychylność ościennych państw i forsował dążenie do konfliktu zbrojnego. Fritte jako redaktor poczytnej gazety siał propagandę, zdobywając poparcie ludności. Atrakcyjna Violette kusząc swoimi wdziękami, jako szpieg wyciągała tajne informacje od oficerów wrogiego imperium. Basil, stojący na czele wielkiego koncernu produkującego broń dawał wsparcie militarne. Cała brudną robotę wykonywał Amleth, który był kapitanem Vanargand – oddziału szkolonego do walki z Valkyrią i wrogimi wojskami imperium – to właśnie jego oddziałem kierujemy podczas wykonywanych misji.
Poza głównymi
zadaniami wchodzącymi w skład kompanii dostępne są misje taktyczne,
których celem jest zdobycie przewagi na mapie oraz misje poboczne,
których wykonywanie pomaga podnieść statystyki członkom naszego oddziału
i pozyskiwać surowiec Ragnite i pieniądze na ulepszanie broni.
Walczymy głównie bronią białą, która jest usprawniana w fabryce poprzez
zdobywanie od przeciwników kul Ragnite. Wspomnianymi kulami obsadzamy
również tzw. Battle Palette, czyli sloty na specjalne umiejętności,
bardzo przydatne – szczególnie w drugiej połowie gry i w walce z
Valkyrią, gdzie kluczowe jest użycie odpowiedniego żywiołu, aby zadać
dotkliwe obrażenia. Karabin, granaty czy wyrzutnie rakiet to broń
drugorzędna, używana w stałych fragmentach gry, głównie do ataków
dystansowych np. zestrzelenia snajpera z dachu czy osłabienia silnie
opancerzonych jednostek. Ulepszanie oręża to powolny, mozolny proces,
więc osoby planujące wymaksować wszystkie bronie niech się przygotują na
ekstremalny grind.
Oprawa graficzna nie wywarła na mnie pozytywnego wrażenia. Niezrozumiałą
dla mnie decyzją deweloperów było zrezygnowanie z silnika graficznego
CANVAS z Valkyria Chronicles. Przecież to jest znak
rozpoznawczy serii! – charakterystyczne, ręcznie rysowane i pokolorowane
tła czy modele postaci poszły w zapomnienie, obdzierając Valkyria Revolution
z klimatu. Dla odmiany wiele dobrego można napisać o ścieżce
dźwiękowej. Muzykę skomponował Yasunori Mitsuda, a jego orkiestrowe
utwory idealnie pasują do tego, co dzieje się na ekranie. Na pewno nie
zapomnę świetnego ”Eternal Rest” – złowieszczego śpiewu, zwiastującego
nadejście Valkyrii i dynamicznych motywów podczas walk z bossami, które
zagrzewały do walki.
Po ukończeniu Valkyria Revolution towarzyszyły mi mieszane odczucia, z jednej strony rewelacyjna fabuła i bardzo dobra ścieżka dźwiękowa, a z drugiej płytka rozgrywka i zmieniony styl graficzny. Fani serii na pewno nie na taką Valkyrię czekali – to tyczy się także samego projektu wyglądu jej postaci. Dla mnie najgorszy w całej serii. Rozumiem uwielbienie japońskich twórców gier do dużych piersi, ale tutaj to już zdecydowanie pojechali po bandzie. Trudno mi uwierzyć, że deweloper taki jak Media.Vison, który znany jest z takich gier i serii jak Wild Arms, Digimon Story: Cyber Sleuth czy Chaos Rings, zawiódł w najważniejszej kwestii, czyli rozgrywce. Tak naprawdę ta gra mogłaby ukazać się pod innym tytułem – łączy ją z Valkyria Chronicles tylko (niestety) wspólne uniwersum. Rozumiem, że twórcy chcieli dla odmiany stworzyć spin-offa nastawionego na akcję z widowiskowymi, nieprzerywanymi turami walkami, ale realizacja tego pozostawia wiele do życzenia. Nie zrozumcie mnie źle – Valkyria Revolution totalnym crapem nie jest, ale fani cyklu spodziewający się taktycznego RPG-a mogą skutecznie się odbić od tego tytułu.
Ocena: 7.5
Prześlij komentarz